Książki muzyczne,  Moja WIZja muzyki

Recenzja książki: „WHAM! George i ja”

Jeśli wcześniej kojarzyliście WHAM! głównie z „Last Christmas”, który katowany jest przez rozgłośnie radiowe mniej więcej od połowy października aż do początku stycznia, bądź też po prostu z tego względu, że śpiewał tam genialny George Michael, to heloł, witajcie w klubie. No dobra, znałam trochę więcej ich kawałków, ale nigdy nie byłam ich wierną fanką, rozpaczającą nad tym, jak mało nagrali, że mogliby więcej, że szkoda, bo szybko zakończyli działalność. Jednak gdy namiętnie zaczęłam wypożyczać książki z biblioteki (naprawdę, po rzuceniu palenia chyba właśnie to stało się moim nałogiem, nigdy tyle nie czytałam!), poszukując nowej muzycznej wiedzy, zapragnęłam sięgnąć po pozycję napisaną przez Andrew Ridgeleya (czyli drugą połowę duetu WHAM!) i wydaną pod koniec 2020 roku. Wciągnęła mnie do tego stopnia, że gdybym nie miała ostatnio tysiąca pomysłów na minutę (postanowiłam, że w 2021 nie zmarnuję ANI JEDNEGO dnia. Na razie jest dobrze!), przeczytałabym ją w jeden wieczór.

„WHAM! George i ja” zaczyna się dosyć przewrotnie – od słynnego ostatniego koncertu grupy na Wembley (impreza zgromadziła 73 tysiące fanek). Po szybkim wstępie zaczynamy poznawać całą historię. W wielkim skrócie: chłopaki poznali się w 1975, w 1979 postanowili założyć zespół, który niestety nie odniósł większego sukcesu, po czym w 1981 powstał WHAM!. Więcej nie ma sensu się o tym rozpisywać, sami doczytacie!

To, co można od razu wywnioskować: Andrew ponownie stawia się w cieniu bardziej rozpoznawalnego przyjaciela (tak jak zresztą było to w latach świetności WHAM!. No i przyznajmy szczerze, czy serio go kojarzycie? Ja jego nazwisko utrwaliłam sobie dopiero teraz, pisząc tę recenzję). Mówi o sobie najczęściej wtedy, gdy prowadzi opowieść o George’u. A szkoda, bo to właśnie głównie z jego inicjatywy powstał band. W późniejszym czasie nawet odpuścił z komponowaniem i w pełni powierzył to George’owi. Choć to wspaniałe, że tak bardzo kibicował swojemu kumplowi – zwłaszcza, gdy postanowił rozpocząć solową karierę.

Na pewno ciekawym zjawiskiem jest to, że wraz z rozwojem akcji i przedstawianiem kolejnych wydarzeń z życia bandu, Andrew zupełnie inaczej nazywa swojego kumpla. Kiedy dopiero się poznają, jest dla niego Georgiosem, później, gdy z czasem zaprzyjaźniają się, jest to po prostu Yog, a już na początku kariery mówi o nim po prostu George, jak wszyscy.

A jeśli już jesteśmy przy ciekawosteczkach: na wcześniejszych występach WHAM! pojawiła się także córka Jimmy’ego Page’a, która ich wprost uwielbiała. Towarzyszył jej oczywiście ojciec. Andrew Ridgeley był wielkim fanem Led Zeppelin, więc bardzo ucieszył się z tego, że mógł chwilę pogadać z tym niesamowitym artystą. A jednocześnie współczuł mu, bo jak sam pisał:

WHAM! George i ja

Oto jeden z najbardziej szanowanych gitarzystów rockowych wszech czasów zwraca się z poważaniem do dwudziestojednoletniego pętaka, członka grupy utożsamianej z pogodnymi, chwytliwymi pioseneczkami i dyskotekowymi układami tanecznymi (…). Przypuszczałem, że po przetrwaniu naszego półtoragodzinnego koncertu ten władca bluesowego piekła miał bardzo podobne odczucia. Przynajmniej nie musiał słuchać naszej muzyki podczas Live Aid, ponieważ Led Zeppelin występował w amerykańskiej edycji show.

Podsumowując: jeśli ktoś po książce „WHAM! George i ja” spodziewa się bardzo pikantnych szczegółów z życia erotycznego George’a, niestety, rozczarujecie się. To po prostu opowieść o przepięknej przyjaźni na całe życie i nieoczywistym rozwoju kariery z ogromną ilością przeszkód po drodze. Pełna jest zabawnych anegdot (opis kręcenia teledysku do „Last Christmas” jest genialny), wcześniej nieujawnianych informacji (na przykład dotyczących zamieszania co do przyczyn rozpadu zespołu) oraz mnóstwa unikalnych fotek (czaicie, na tych początkowych naprawdę można George’a nie poznać! Sama głowiłam się przez kilka minut, czy na pewno ten pryszczaty, niepewny siebie chłopak to właśnie on. Mam dokładnie tak samo, gdy przeglądam swoje zdjęcia z gimnazjum :D). Jak dla mnie jest to lekka i przyjemna lektura, do której można sobie śmiało odpalić albumy WHAM! i nieco odświeżyć sobie twórczość tego popowego bandu. A uwierzcie, oprócz „Last Christmas” mają jeszcze naprawdę całe mnóstwo fantastycznych kawałków! Dziś na przykład katuję The Edge of Heaven i Everything She Wants.

Leave a Reply

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *